Cały film to jedna wielka pogoń za seryjnym zabójcą-kanibalem, który nosi w sobie jakiś zabójczy wirus
powodujący stan psychotyczny i wygląda prawie tak pięknie jak Jason Voorhees bez maski. Zabójca
zarzyna wszystkich na swojej drodze, ale jak tylko pojawiają się nasi dzielni policjanci z Christopherem
Lambertem na czele, zaczyna uciekać gdzie pieprz rośnie. W końcu docierają do starego więzienia i role
się odwracają - policjanci stają się zwierzyną, a zabójca łowcą. Na jakąś głębszą fabułę tu nie ma za
bardzo miejsca. Ale nie to jest problemem, tylko to, że bohaterowie zachowują się czasami nielogicznie.
Jeden z policjantów dwa razy ma zabójcę przed sobą i ani razu nie strzela w niego. Christopher Lambert
niepotrzebnie ściąga kamizelkę kuloodporną (w lukach wentylacyjnych zmieściłby się w niej spokojnie).
Tak w zasadzie to zabójca jest jedyną osobą, która w sposób logiczny używa pistoletu w tym filmie.
Policjanci (poza jednym, który nie strzela w ogóle, mimo że miał najlepsze okazje) walą na oślep i się
dziwią, że im amunicji brakuje. Na szczęście film trochę nadrabia te głupoty klimatem. Akcję osadzono w
niedalekiej przyszłości, w której świat chyli się ku upadkowi. Miejscami akcji są zrujnowane budynki i ulice i
również wspomniane stare więzienie, gdzie klimat się robi prawie jak w horrorze.